Miasto wprawiające w zdumienie. Zwłaszcza, gdy jest się tam po raz pierwszy. Niby Ukraina, a jakby Polska. Niby miasto europejskie, modna destynacja, a ludzie zwyczajni, nie rzucający się w oczy. Niby tanio, a brak jeszcze licznych grup Anglików przetaczających się przez miasto w poszukiwaniu rozrywki. Kraków wschodu? Lwów.
Przekraczanie granicy z Ukrainą, kiedy w dobie Schengen przyzwyczajeni jesteśmy do swobodnego, nierzadko niezauważalnego przejazdu do innego kraju (ewentualnie pokazania dowodu osobistego na lotnisku), jest nieco egzotycznym przeżyciem. Kolejek takich jak w Korczowej nie widziałam od czasów dzieciństwa. Stało się na granicy w Cieszynie godzinami, co teraz wydaje się niewiarygodne.
W Korczowej sporą część przejeżdżających stanowili drobni handlarze, którzy mocno zdezelowanymi już samochodami przewozili swoje “zakupy”, przepuszczając nierzadko innych kierowców w kolejce w oczekiwaniu na objęcie zmiany przez ich zaprzyjaźnionego celnika. W drodze powrotnej, w niemiłosiernym upale, spędziliśmy tam 3,5 godziny.
Sam dojazd do Lwowa – biorąc pod uwagę kontrast związany z dojazdem do przejścia granicznego nowiutką autostradą A4 po polskiej stronie – do najwygodniejszych nie należy. Mam tu na myśli przede wszystkim ostatni odcinek podróży, przedmieścia Lwowa, gdzie stan dróg, podobnie jak otaczających budynków, jest krótko mówiąc zły.
Tym milszym zaskoczeniem jest więc spojrzenie na samo centrum starego miasta. W ostatnich latach zostało ono w dużej mierze odnowione, a w sobotni ciepły wieczór przyciąga mnóstwo młodych ludzi.
Przechadzając się po lwowskich uliczkach czułam się prawie jak w małym Krakowie. Ma na to wpływ podobna architektura, atmosfera, pojawiające się jeszcze w niektórych miejscach i odrestaurowane polskie napisy na kamienicach, studzienkach kanalizacyjnych czy w nazwach ulic (z kolei hotel, w którym spałam, położony był niedaleko ulicy Bandery).
A dlaczego prawie? Bo jednak pojawia się pewna nostalgia, spowodowana otoczeniem przez inny język i chyba jak dla mnie nieco mniejszą dozą artyzmu, który w Krakowie aż wylewa się z wąskich uliczek, bombardując nas performerami, muzykami, wystawami… ale może to przemawia mój sentyment do tego miasta…